Cóś panie takiego z życia wziętego

O wszystkim co nie pasuje do pozostałych for np.: Hobby, Muzyka, Kino, Film, TV, Sport, Gry i zabawy, Internet, Książki

Moderatorzy: zielonyszerszen, s_wojtkowski, sinar

ODPOWIEDZ
andy
Ekspert
Ekspert
Posty: 1223
Rejestracja: 03 lip (sob) 2004, 02:00:00

Cóś panie takiego z życia wziętego

Post autor: andy » 14 gru (wt) 2004, 21:47:57

Masz ciekawą anegdotę? Z własnych zasobów życiowych?
Opowiedz, jeśli masz ochotę. Bo mnie cóś panie napadło i zanim wyjdę z firmy muszę, po prostu muszę coś jeszcze napisać ;-) Daję słowo honoru: piszę prawdę i tylko prawdę. I tylko takie anegdoty / historyje opowiadamy.

Pole golfowe

Był 1991 rok, wiosna. Rok wcześniej przeniosłem sie z KUL do UJ. I ciągle nie byłem pewien, czy to jest wreszcie to miasto, ta uczelnia, ten kierunek, który chcę dogłebnie poznać.
W wakacje studenci z Polski mogli legalnie pracować w Europie Zachodniej. Pomyślałem, że 2 rok studiów skończę kiedy indziej, bowiem muszę przemyśleć to i owo. Mój przyjaciel z roku przy fajce dał mi miesiąc wcześniej świstek papieru z adresem i telefonem do pola golfowego niedaleko Grazu (Austria).
Mój brat zaczał robić interesy z Grekami w Holandii, też dał mi namiary do siebie.
Spod hotelu Cracovia w Krakowie codziennie kursowały autobusy do Wiednia. Zaopatrzyłem się w porządny plecak i takie tam, kupiłem bilet. Okazało się, że wydałem tyle kapuchy na plecak, Levisy itp., że miałem kasę tylko na bilet w jedną stroną.
Jednak w wieku 22 lat nie ma rzeczy niemożliwych, jak wszyscy wiemy. Ba! Ale odlot nie mieć kapuchy na powrót, gdyby coś się stało. Byłem w 7 niebie. Zobaczę ile jestem wart, pomyślalem.

Tuż przed wejściem do busu spotkałem mojego przyjaciela, poznałem go na Warsztatach Wokalistów Jazzowych. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, no nie? O 20:00 wyruszyliśmy, o 5 rano dojeżdzalismy do Wiednia. No i moj przyjaciel zapytal mnie co zamierzam robić w Wiedniu. On miał ponad 1 000 baksów, zabrał gitarę i zamierzał zarabiać grając na [Kirtner Strasse], takiej słynnej ulicy na Starym Mieście w Wiedniu, gdzie produkują się kapele z całego świata. Żeby poczuć się komfortowo zarezerwował miejsce w hotelu no i w ogóle miał zamiar zrobić i kase i przymierzyć poważnie do kariery muzyka jazzowego.
Kiedy usłyszał, że ja jadę w ciemno w busie temperatura spadła grubo poniżej zera.
Nie mogę ci pomóc, usłyszałem. Ale ja wcale tego nie oczekuję, odparłem dotknięty do żywego. Jeszcze zdawkowe pożegnania na dworcu w Wiedniu i z grupą Polaków zabrałem się metrem (na gapę :-D na Mexico Plaz, gdzie mnóstwo sklepików żydowskich handlowało z przybyszami z Polski (RTV itp.)
W metrze podsłuchałem, że w tych sklepach można dostać pracę, ale czeka się nawet dwa-trzy miesiące.

Wszedłem do pierwszego, odezwałem się czystą polszczyzną (z lekkim nalotem krakowskim ;-)
Jest tu jakaś praca? Żyd popatrzył jakbym przypominał mu pacjenta, co mu sufit na łeb spadł.
Wyszedłem, ale w te pędy do następnego.
Drugi Żyd patrzy się na mnie (zadałem to samo pytanie). Patrzy i patrzy. Już chciałem coś palnąć nieprzyjemnego, a tu słyszę:
Jak ty jesteś z Krakowa to ty u mnie pracę masz (chodziło mu o to, że mam trochę żydowską fizjonomie, no i wziął mnie za swojego). Ale, dodał tylko na dwa tygodnie, bo dałem niedawno dziewczynie (Polce) wolne. Jak wróci, musisz coś innego znaleźć.

Była jakaś 9 rano, zacząłem pracę natychmiast, polegała na pilnowaniu sklepiku przed kradzieżami. Zyd był chyba z Bałkanów, poczęstował mnie zaj** kawą, i w ogóle obiecał pomoc znaleźć jakiś tani nocleg. Tak sobie gawędzimy, już zdążyłem go szczerze polubić, tymczasem ok. 13 wchodzi dziewczyna. To właśnie ta, która miała przybyć za 2 tygodnie przyjechać. Właściciel sklepu zakłopotany wielce, no ale trzeba zwijać żagle. Na pożegnanie dał mi jakieś adresy i równowartość ...200 baksów. Myślalem, że się pomylił, ale on klepnął po ramieniu, piątke przybił pokazał kciuka (good luck) i wrócił do pracy.

Zaczynałem czuć zmęczenie, pomyslalem, ze stopem dojadę do braciszka w Holandii. Kupiłem plan Wiednia, wrzuciłem na ruszt jakiś fast food i pojechałem metrem na wylotową autostradę z Wiednia na Zachód, do miasta Mozarta Salzburga.
W Austrii (przynajmniej wtedy) autostopem jeździło się bez najmniejszych problemów.
Już 3 czy 4 żelazo zatrzymało się. W nim fajna felicjana. Zaczęliśmy gawędzić po angielsku.
No i po jakimś czasie pada to nieuniknione "where are you from". Kiedy się okazało, że z Polski nie pomógł wdzięk osobisty ;-) mój wrodzony, Levisy, biegły english w wydaniu brytyjskim, Universitas Jagiellonica. Rozmowa przestała się kleić. Na stacji benzynowej niedalego Grazu powiedziała, że gdzieś skręca niedaleko i tak zostałem na jakiejś stacji graniczącej z lasem, w miejscu, które wyglądało, jakby tam psy wodę ch***ami piły ;-)

Przez ogromną siatkę przedostałem się do lasu, postanowiłem bowiem wyciągnąć śpiwór i przyciąć komara gdziekolwiek, bowiem przestawałem powoli czaić bazę. Idę coraz głębiej w las, tymczasem las zamiast się zagęszczać przerzedzać się psia mać zaczyna. A zza drzewiny prześwitują jakieś zabudowania. Pomyślalem, że jak mam jakiś cash, to wieśniacy autriaccy noclego dadzą.
Dochodzę do pierszych zabudowan, a tu rancho prawdziwe. Psina wyleciala, hałasu narobiła, to i gospodarze się pojawili. Dwoje młodych ludzi.
Kiedy powiedziałem, że jestem z Krakowa ich twarze rozbłysły szczęściem absolutnym.
Zaprosili do stołu, nakarmili, napoili, no i słyszę (mowili po angielsku), że są bardzo mile zaskoczeni, że przyjechałem tak wcześnie. Do pracy na farmie. Nie wyprowadzałem ich z błedu, bo pomyślalem, że na farmie to dlugo panie nie pociagne. A chlopak, ktorego ktos im polecił i tak swoją pracę będzie miał.
Nastepnego dnia o 5 pobudka, 2 godziny ciężkich robót, dopiero potem śniadanie.
Nazajutrz wczesnym rankiem nie dało się już dalej ukryć, że na farmie to ja pierwszy raz w życiu.
Stało się to wtedy, gdy facet kazał mi byki za rogi wyprowadzić na świeże powietrze.
Pozwole sobie ten fragment pominąć, kompromitacja, wstyd, młoda śliczna autriacka wieśniaczka z pogardą wielką popatrzyła, splunęła ;-) i poszła doic krowy.

Papież, katolik. Tym razem to był mój atut. Rodzina była katolicka, dała znów jakieś 200-300 baksów (to była waluta miejscowa , ale nie pamiętam jakie były przeliczniki).
Wróciłem tą samą drogą, przelazłem przez siatkę. I już mialem kontynuować podróż do Amsterdamu, kiedy zobaczyłem budkę telefoniczną.
Wywaliłem cała zawartość plecaka. Kartka z adresem pola golfowego. Znalazła się. Zatelefonowałem. Wiesio, przyjaciel z roku, po długich poszukiwaniach odebrał słuchawkę. I słyszę, że tak się składa, że on wybiera się za 3 dni do Niemiec, a potem do Anglii, i jest wakat na polu golfowym.
Autostopem dotarłem w ciągu trzech keadransów jazzu.

Wielki zamek, góry, Anglicy, Czesi, Austriacy, rodzina z rodowodem arystokratycznym ów interes prowadziła. Hrabina sprawdziła paszport, legitymację studencką i zaprowadziła mnie do pokoju. Na samym szczycie zamku, pokój z prysznicem i widokiem aż dech zapierało. Kucharz Czech świetnie po polsku mówił, bo był z Ostravy, a tam wszyscy oglądali amerykańskie filmy (czasy Gierka) w TVP. Kuchnia zatem otworem, praca legalna.
Wiesio pokazał mi na czym polega "praca". Trzeba było jeździć rozmaitymi wynalazkami, bo w różnych miejscach trawa miała różną długość. Szef, David z Londynu friendly very much. Mój angielski po 2 tygodniach to już był majstersztyk :-D Nauczyłem się grać w golfa, zaprzyjaźniłem z studentem z Pragi, który uwielbiał Polaków za ich talenty bojowe, że zamiast jak Czesi oddać kraj Helmutom walczyli itd. On uczył mnie tenisa. Czego uczyła mnie pewna młoda Austriaczka tego nie mogę już powiedzieć ;-)

W każdy weekend jeździłem stopem do Wiednia. Poznawać jego uroki i trwonić kapuchę :-(

Podczas pewnego wypadu byłem w drodze na peron metra. Wychodzę z zawinkla, a tam piosenkę Beatlesów śpiewa mój "przyjaciel" z busa. Okazało się, że ani kariery, o kasie nie mówiąc nie zrobił. Skończyły mu się dolary, załapał się do pracy przy robotach drogowych. Kupiłem ramę browaru, obaliliśmy ją w cudnym parku jakiegoś pałacu.
Wróciłem na pole golfowe. Już nigdy więcej nie spotkałem tego faceta. Nie wiem co się z nim stało, mam nadzieję, że żyje i ma się dobrze. Serio, każdemu może palma odbić, kiedy jedzie robić karierę na Zachodzie, a pochodzi z biednej Europy Wschodniej. Wiem tez, że cały rok zasuwal, zeby odlozyć pieniądze na wyjazd.

Po 4 miesiącach (często dzwoniłem do Rodziców w Lublinie) znów poszedłem do budki. Dowiedziałem się, że mój Ojciec umiera na raka płuc.
Wróciłem do Polski; lekarze nie powiedzieli mu o tym, my także. Umarł w męczarniach, pogrzeb był 30 listopada, w moje imieniny. Dlatego nie cierpię tych wszystkich zabaw andrzejkowych.

Tęsknię za Nim często, chociaz to tyle lat. Chciałbym pogadać, był, no nie, jest wspaniałym człowiekiem.

Tęsknię także do czasów, kiedy mieszkałem w Krakowie. Bo takich historii przeżyłem jeszcze bez liku.

ODPOWIEDZ