Cóś panie takiego z życia wziętego

O wszystkim co nie pasuje do pozostałych for np.: Hobby, Muzyka, Kino, Film, TV, Sport, Gry i zabawy, Internet, Książki

Moderatorzy: zielonyszerszen, s_wojtkowski, sinar

ODPOWIEDZ
andy
Ekspert
Ekspert
Posty: 1223
Rejestracja: 03 lip (sob) 2004, 02:00:00

Cóś panie takiego z życia wziętego

Post autor: andy » 14 gru (wt) 2004, 21:48:42

Masz ciekawą anegdotę? Z własnych zasobów życiowych?
Opowiedz, jeśli masz ochotę. Bo mnie cóś panie napadło i zanim wyjdę z firmy muszę, po prostu muszę coś jeszcze napisać ;-) Daję słowo honoru: piszę prawdę i tylko prawdę. I tylko takie anegdoty / historyje opowiadamy.

Pole golfowe

Był 1991 rok, wiosna. Kilkanaście miesięcy wcześniej przeniosłem sie z KUL do UJ. I ciągle nie byłem pewien, czy to jest wreszcie to miasto, ta uczelnia, ten kierunek, który chcę dogłebnie poznać.
W wakacje studenci z Polski mogli legalnie pracować w Europie Zachodniej. Pomyślałem, że 2 rok studiów skończę kiedy indziej, bowiem muszę przemyśleć to i owo. Mój przyjaciel z roku przy fajce dał mi miesiąc wcześniej świstek papieru z adresem i telefonem do pola golfowego niedaleko Grazu (Austria).
Mój brat zaczał robić interesy z Grekami w Holandii, też dał mi namiary do siebie.
Spod hotelu Cracovia w Krakowie codziennie kursowały autobusy do Wiednia. Zaopatrzyłem się w porządny plecak i takie tam, kupiłem bilet. Okazało się, że wydałem tyle kapuchy na plecak, Levisy 501 itp., że miałem kasę tylko na bilet w jedną stroną.
Jednak w wieku 22 lat nie ma rzeczy niemożliwych, jak wszyscy wiemy. Ba! Ale odlot nie mieć kapuchy na powrót, gdyby coś się stało. Byłem w 7 niebie. Zobaczę ile jestem wart, pomyślalem.

Tuż przed wejściem do busu spotkałem mojego przyjaciela, poznałem go na Warsztatach Wokalistów Jazzowych. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, no nie? O 20:00 wyruszyliśmy, o 5 rano dojeżdzalismy do Wiednia. No i moj przyjaciel zapytal mnie co zamierzam robić w Wiedniu. On miał ponad 1 000 baksów, zabrał gitarę i zamierzał zarabiać grając na [Kirtner Strasse], takiej słynnej ulicy na Starym Mieście w Wiedniu, gdzie produkują się kapele z całego świata. Żeby poczuć się komfortowo zarezerwował miejsce w hotelu no i w ogóle miał zamiar zrobić i kase i przymierzyć poważnie do kariery muzyka jazzowego.
Kiedy usłyszał, że ja jadę w ciemno w busie temperatura spadła grubo poniżej zera.
Nie mogę ci pomóc, usłyszałem. Ale ja wcale tego nie oczekuję, odparłem dotknięty do żywego. Jeszcze zdawkowe pożegnania na dworcu w Wiedniu i z grupą Polaków zabrałem się metrem (na gapę :-D na Mexico Plaz, gdzie mnóstwo sklepików żydowskich handlowało z przybyszami z Polski (RTV itp.)
W metrze podsłuchałem, że w tych sklepach można dostać pracę, ale czeka się nawet dwa-trzy miesiące.

Wszedłem do pierwszego, odezwałem się czystą polszczyzną (z lekkim nalotem krakowskim ;-)
Jest tu jakaś praca? Żyd popatrzył jakbym przypominał mu pacjenta, co mu sufit na łeb spadł.
Wyszedłem, ale w te pędy do następnego.
Drugi Żyd patrzy się na mnie (zadałem to samo pytanie). Patrzy i patrzy. Już chciałem coś palnąć nieprzyjemnego, a tu słyszę:
Jak ty jesteś z Krakowa to ty u mnie pracę masz (chodziło mu o to, że mam trochę żydowską fizjonomie, no i wziął mnie za swojego). Ale, dodał tylko na dwa tygodnie, bo dałem niedawno dziewczynie (Polce) wolne. Jak wróci, musisz coś innego znaleźć.

Była jakaś 9 rano, zacząłem pracę natychmiast, polegała na pilnowaniu sklepiku przed kradzieżami. Zyd był chyba z Bałkanów, poczęstował mnie kawą (do dziś pamiętam jej aromat) i w ogóle obiecał pomoc znaleźć jakiś tani nocleg. Tak sobie gawędzimy, już zdążyłem go szczerze polubić, tymczasem ok. 13 wchodzi dziewczyna. To właśnie ta, która miała przybyć za 2 tygodnie. Właściciel sklepu zakłopotany wielce, no ale trzeba zwijać żagle. Na pożegnanie dał mi jakieś adresy i równowartość ...200 baksów. Myślalem, że się pomylił, ale on klepnął po ramieniu, piątke przybił pokazał kciuka (good luck) i wrócił do pracy.

Zaczynałem czuć zmęczenie, pomyslalem, ze stopem dojadę do braciszka w Holandii. Kupiłem plan Wiednia, wrzuciłem na ruszt jakiś fast food i pojechałem metrem na wylotową autostradę z Wiednia na Zachód, do miasta Mozarta Salzburga.
W Austrii (przynajmniej wtedy) autostopem jeździło się bez najmniejszych problemów.
Już 3 czy 4 żelazo zatrzymało się. W nim fajna felicjana. Zaczęliśmy gawędzić po angielsku.
No i po jakimś czasie pada to nieuniknione "where are you come from". Kiedy się okazało, że z Polski nie pomógł wdzięk osobisty ;-) mój wrodzony, Levisy, biegły english w wydaniu brytyjskim, Universitas Jagiellonica. Rozmowa przestała się kleić. Na stacji benzynowej niedalego Grazu powiedziała, że gdzieś skręca niedaleko i tak zostałem na jakiejś stacji graniczącej z lasem, w miejscu, które wyglądało, jakby tam psy wodę ch***ami piły ;-)

Przez ogromną siatkę przedostałem się do lasu, postanowiłem bowiem wyciągnąć śpiwór i przyciąć komara gdziekolwiek: zaczynałem z wyczerpania tracić kontakt z rzeczywistością. Idę coraz głębiej w las, tymczasem las zamiast się zagęszczać przerzedzać się psia mać zaczyna. A zza drzewiny prześwitują jakieś zabudowania. Pomyślalem, że jak mam jakiś cash, to wieśniacy autriaccy noclego dadzą.
Dochodzę do pierszych zabudowan, a tu rancho prawdziwe. Psina wyleciala, hałasu narobiła, to i gospodarze się pojawili. Dwoje młodych ludzi.
Kiedy powiedziałem, że jestem z Krakowa ich twarze rozbłysły szczęściem absolutnym.
Zaprosili do stołu, nakarmili, napoili, no i słyszę (mowili, tj. tak im się wydawało ;-) po angielsku), że są bardzo mile zaskoczeni, że przyjechałem tak wcześnie, jeszcze przed wakacjami. Do pracy na farmie. Nie wyprowadzałem ich z błedu, bo pomyślalem, że na farmie to dlugo panie nie pociagne. A chlopak, ktorego ktos im polecił i tak swoją pracę będzie miał.
Nastepnego dnia o 5 pobudka, 2 godziny ciężkich robót, dopiero potem śniadanie.
Nazajutrz wczesnym rankiem nie dało się już dalej ukryć, że na farmie to ja pierwszy raz w życiu.
Stało się to wtedy, gdy facet kazał mi byki za rogi wyprowadzić na świeże powietrze.
Pozwole sobie ten fragment pominąć, kompromitacja, wstyd, młoda śliczna autriacka wieśniaczka z pogardą wielką popatrzyła, splunęła ;-) i poszła doic krowy.

Papież Polak, katolik. Tym razem to był mój atut. Rodzina była katolicka, dała znów jakieś 200-300 baksów (to była waluta miejscowa , ale nie pamiętam jakie były przeliczniki).
Wróciłem tą samą drogą, przelazłem przez siatkę. I już mialem kontynuować podróż do Amsterdamu, kiedy zobaczyłem budkę telefoniczną.
Wywaliłem cała zawartość plecaka. Kartka z adresem pola golfowego. Znalazła się. Zatelefonowałem. Wiesio, przyjaciel z roku, po długich poszukiwaniach odnalazł się i odebrał słuchawkę. I słyszę, że tak się składa, że on wybiera się za 3 dni do Niemiec, a potem do Anglii, i jest wakat na polu golfowym.
Autostopem dotarłem w ciągu trzech kwadransów jazzu.

Wielki zamek, góry, Anglicy, Czesi, Austriacy, rodzina z rodowodem arystokratycznym ów interes prowadziła. Hrabina sprawdziła paszport, legitymację studencką i zaprowadziła mnie do pokoju. Na samym szczycie zamku, pokój z prysznicem i widokiem aż dech zapierało. Kucharz Czech świetnie po polsku mówił, bo był z Ostravy, a tam wszyscy oglądali amerykańskie filmy (w epoce Gierka) w TVP. Kuchnia zatem otworem, praca legalna.
Wiesio pokazał mi na czym polega "praca". Trzeba było jeździć rozmaitymi wynalazkami, do strzyżenia trawy, bo w różnych miejscach trawa miała różną długość. Szef, David z Londynu friendly very much. Mój angielski po 2 tygodniach to już był majstersztyk :-D Nauczyłem się grać w golfa, zaprzyjaźniłem z studentem z Pragi, który uwielbiał Polaków za ich talenty bojowe, że zamiast jak Czesi oddać kraj Helmutom (II Wojna Światowa) walczyli itd. On uczył mnie tenisa. Czego uczyła mnie pewna urodziwa Austriaczka tego nie mogę już powiedzieć ;-)

W każdy weekend jeździłem stopem do Wiednia. Poznawać jego uroki. I trwonić kapuchę :-(

Podczas pewnego wypadu byłem w drodze na peron metra. Wychodzę zza winkla, a tam piosenkę Beatlesów śpiewa mój "przyjaciel" z busa. Okazało się, że ani kariery, o kasie nie mówiąc nie zrobił. Skończyły mu się dolary, załapał się do pracy przy robotach drogowych. Kupiłem ramę browaru, obaliliśmy ją w cudnym parku jakiegoś pałacu.
Wróciłem na pole golfowe. Już nigdy więcej nie spotkałem tego faceta. Nie wiem co się z nim stało, mam nadzieję, że żyje i ma się dobrze. Serio, każdemu może palma odbić, kiedy jedzie robić karierę na Zachodzie, a pochodzi z biednej Europy Wschodniej. Wiem tez, że cały rok zasuwal, zeby odlozyć pieniądze na wyjazd.

Po 4 miesiącach (często dzwoniłem do Rodziców w Lublinie) znów poszedłem do budki. Dowiedziałem się, że mój Ojciec umiera na raka płuc.
Wróciłem do Polski; lekarze nie powiedzieli mu o śmiertelej chorobie, my także. Umarł w męczarniach, pogrzeb był 30 listopada, w moje imieniny. Dlatego nie cierpię tych wszystkich zabaw andrzejkowych.

Tęsknię za Nim często, chociaz to tyle lat. Chciałbym pogadać, był, no nie, jest wspaniałym człowiekiem.

Tęsknię także do czasów, kiedy mieszkałem w Krakowie. Bo takich historii przeżyłem jeszcze bez liku.
Ostatnio zmieniony 15 gru (śr) 2004, 15:48:24 przez andy, łącznie zmieniany 4 razy.

Behemot
Zaczyna działać
Zaczyna działać
Posty: 244
Rejestracja: 15 lis (pn) 2004, 01:00:00

Post autor: Behemot » 14 gru (wt) 2004, 23:17:37

Pamietam,jak kiedyś z moja przyjaciołka,postanowilysmy spedzić sylwestra w Tatrach.Często wypuszczalyśmy się same w te rejony(z Krakowa nie jest daleko) więc temat był ''na topie''. Zabralyśmy podstawowe rzeczy (ekwipunek :wink: ) i ruszylysmy-w ciemno (bez zadnych rezerwacji,ostatniego dnia roku 92).Okazalo sie jednak,po wedrowkach pelnych przygod,ze w żadnym schronisku nie ma miejsc. Zreszta wszedzie jakies imprezy zamknięte,na ktore nie dalo sie wkrecić.Byla godz 21-sza,kiedy dotarlo do nas nasze polozenie. Doszłysmy do Kuznic,ale okazalo sie że zaden transport już nie jedzie w stronę wodogrzmotow Mickiewicza(stamtąd prowadzi szlak do 5 stawow-gdzie jeszcze nie byłyśmy tego dnia)Został nam jedynie ''nogolot''. Ok 1.5 godz zajela nam droga (8km.) Bylysmy juz bardzo zmęczone i wyczerpane.Skończylo nam sie jedzenie...zostały jedynie 3 butelki Beherovki,ale chcialysmy zostawic je na 24!!!Do 5-tki prowadza 2 szlaki-zielony-lagodny,ale dlużej sie idzie i czarny-krotszy,ale za to stromy. Oczywiście wybrałyśmy czarny, zresztą czasu zostało już niewiele. Wspinając się na miękkich jak wata nogach, krok po kroku, grzęzłyśmy w twardym chrupiącym śniegu. Wzdłuż szlaku płynął strumyk, w który niejeden raz któraś z nas wdepneła (wdepła - z krakowskiego)

Wtem, zobaczyłyśmy skuloną postać siedzącą przy strumyku. Był to chłopak - siedział i płakał. Po krótkich namowach "wyznał" nam, że drogą losowania trzy godziny temu miał udać się do Kuźnic po alkohol - bo im się już na 5 -ce skończył. Niestety doniósł go do tego miejsca gdzie siedział. Biedak poślizgnął się i cała zawartość siedmiu butelek Wyborowej spłynęła strumykiem do Zakopca. Wpadłyśmy na pomysł że podzielimy sie tym co mamy ponieważ kolega absolutnie nie chciał wracać do "drużyny" (nie dziwota!). Jakoś udało sie nam dotrzeć do celu, ale kiedy zobaczyłysmy schronisko w odległosci 10 m. bezwładnie padłysmy na śnieg. Leżałyśmy tam chyba 20 minut, aż nagle podszedł do nas ów kolega z menażką pełną... czegoś. Wstałyśmy, usiadłyśmy na progu schroniska i zamaszyście wypiłyśmy zawartość (pyszny, słodki, rogrzewający...) uśmiechniete postanowiłyśmy ruszyć ku ludziom skupionym na zamarzniętym jeziorze, trzymajacym szampany i blaszane kubki (garnuszek - z krakowskiego). Jakież zdziwienie ogarnęło nas kiedy odkryłyśmy że jest to po prostu niemozliwe. Nie byłyśmy w stanie sie podnieść. W oddali, po drugiej stronie jeziora z pochodniami w rękach zjeżdżali narciarze, by w tem sposób uczcić Nowy Rok.

Wszyscy podchodzili do nas, poili szmpanem i rzucali się "na misia". Dopiero następnego dnia przeszłyśmy na drugą stronę jeziora (po lodzie) by sprawdzić jak to jest.

Ten złocisty napój w menażce to był rum. :oops:

Nigdy nie zapomnę tego Sylwestra... :lol:

mieze
Bywalec
Bywalec
Posty: 449
Rejestracja: 07 wrz (wt) 2004, 02:00:00

Post autor: mieze » 16 gru (czw) 2004, 16:34:39

To właściwie dziwna sprawa była... Wracałam z Neemą z WSR dnia 16 grudnia 2004 (czyt. dzisiaj) i przechodząc obo lider szajsa dosłownie zdębiałyśmy... Taki absolutny surrealizm... My w 15 warstwach ubrań, narzekamy, że nam zimno w zęby, a równolegle do nas idzie pan z pieskiem wysokości podkolanowej, w szortach (pan, nie piesek), na bosaka, bez bluzki... normalnie plaża!! A do tego buty wystawały mu z kieszeni szortów, a t-shirt przewiązał wokół pasa... Dali przy tym wymięka...:> :twisted: :twisted: :oops:

mieze
Bywalec
Bywalec
Posty: 449
Rejestracja: 07 wrz (wt) 2004, 02:00:00

Post autor: mieze » 17 gru (pt) 2004, 20:27:19

Kolejny z serii: Surrealizm dnia codziennogo...
Jechałyśmy z Neemą metrem i na jednej stacji (nie mam pojęcia której), wszedł do wagony całkiem spory pies rasy bliżej nieokreślonej, przeszedł cały wagon wzdłuż, wrócił i wysiadł na następnej stacji tymi samymi drzwiami co wszedł... 8O

Behemot
Zaczyna działać
Zaczyna działać
Posty: 244
Rejestracja: 15 lis (pn) 2004, 01:00:00

Post autor: Behemot » 18 gru (sob) 2004, 18:54:29

Widzialam wczoraj niezle zjawisko-facet usiadł na ławce przed kościolem i zapraszal do....spowiedzi! ! !Krzyczal że "czlowiek czlowiekowi ma sie spowiadac i to ubogiemu jak On,a nie księdzu! a świeta tuz,tuż..." Ludzie spogladali na niego zdziwieni i zaskoczeni..Po chwili wyszedl ksiądz proboszcz i przegonil "spowiednika" :roll: :wink:

ODPOWIEDZ