11/04/2010 (niedziela) w naszym Instytucie Dziennikarstwa gościła będzie Bianka Siwińska. Poprowadzi spotkanie autorskie połączone z warsztatem dziennikarskim poświęconym wywiadowi prasowemu.
Spotkanie będzie miało miejse w godzinach
12:00-15:00 w sali nr 2.
Zapraszam na nie wszystkich studentów, nie tylko osoby, które zapisały się na najbliższy zjazd praktyczny (w sali nr 2 jest około 40 miejsc), choć oczywiście dla osób zapisanych jest to spotkanie obowiązkowe.
Bianka Siwińska pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika
Perspektywy. Jest przedstawicielką młodego pokolenia dziennikarzy, którzy mają już znaczący dorobek zawodowy. Pozostaje aktywna nie tylko na polu dziennikarstwa; inicjuje i angażuje się w różne społeczne projekty, najczęściej bliskie edukacji, np. ostatnio wymyśliła i szefuje akcji "Dziewczyny na Politechniki" (
http://www.dziewczynynapolitechniki.pl/ ).
Bianka Siwińska jest też autorka książki "Education goes global. Strategie internacjonalizacji szkolnictwa wyższego", w której jako pierwsza w Polsce, podjęła się próby ujęcia procesu internacjonalizacji szkolnictwa wyższego w perspektywie globalnej (na przykładzie głównie Niemiec i innych krajów, jak Wielka Brytania, Australia, Chiny i Malezja, analizuje czynniki prowadzące do ważnych przełomów owocujących zdynamizowaniem procesu internacjonalizacji edukacji – procesu, będącego obiektem polityki na poziomie danego państwa).
(Wybrane) wywiady & rozmowy Bianki Siwińskiej
O "Wojnie polsko-ruskiej..."
[wywiad z Dorotą Masłowską]
http://www.***SPAM***.pl/ ... wiady.html
Katolicy nie są amebami
[wywiad z Szymonem Hołownią*]
Jak tak tu sobie siedzimy w dwójkę, to siedzą też tu z nami nasze Anioły Stróże? Tak faktycznie – niemetaforycznie?
Siedzą. Ale, to nie jest tak, że ja będą teraz Panią przekonywał, że one tu faktycznie są. Myślę, że tak jest, ale to właśnie jest wiara. Nie wiem tego na sto procent.
A jak tak siedzą, to co robią? Też rozmawiają?
Niestety nie mam pojęcia, czym się w tej chwili zajmują, bo nigdy ich nie widziałem. Pan Bóg tak robi, że różne cuda, objawienia zdarzają się głównie pastuszkom i jakimś prostaczkom nieletnim, natomiast starym ludziom w moim wieku to się już nie zdarza.
W szkole to ludzi nie niepokoiło, że Pan taki strasznie religijny jest?
Trochę ich niepokoiło, a trochę ciekawiło. Bo ja byłem takim osobnym bytem i nie wiedzieli za bardzo jak to jeść i z czym. Z jednej strony podchodzili zafascynowani, z drugiej uciekali w popłochu krzycząc: Co za czarny dewiant!
Nigdy nie zbuntował się Pan przeciwko wierze, nawet w tym okresie, kiedy młodzi ludzie dojrzewając dużo kwestionują, zastanawiają się...?
Też miałem w sobie okres takiego buntu – jednak nie przeciwko wierze. W wyniku różnych poszukiwań buntowałem się raczej przeciwko światu, w którym żyje. Przeżyłem bunt świecki. Byłem przekonany, że choć radzę sobie z tym światem całkiem dobrze, umiem robić to wszystko, czego się ode mnie tutaj oczekuje, to tak naprawdę kręci mnie inny świat, karmelitański świat dzieciątka Jezus.
Karmelitański świat dzieciątka Jezus?!
Świat pewnego typu duchowości, świat wirtualny, który sobie wytworzyłem i w którym długie lata żyłem. Aż się okazało, że nie tędy droga. Że Bóg jest gdzie indziej...
I gdzie był Bóg?
Na początku drogi Bóg był dla mnie konceptem, zbiorem idei, światopoglądem, moralnością. Aby dojść do mojej dzisiejszej wiary musiałem zrozumieć dwie rzeczy: po pierwsze, uświadomić sobie, że, jak to sugerował David Lynch w Miasteczku Twin Peaks: „sowy nie zawsze są tym, czym się wydają”. To znaczy, że świat jest czymś innym niż to, co ja sądzę na jego temat. Świat jest bardzo obiektywny. A druga sprawa – najważniejsza, to dojście do prawdy, że Bóg nie jest ideą – Bóg jest osobą.
Ale jak to „osobą”?
To znaczy, że posiada myśli, posiada uczucia, kocha, tęskni, jest w stanie dbać o mnie. Że ja mogę o niego dbać. Że jesteśmy w relacji. I o to tu chodzi.
Jest takim jakby drugim człowiekiem?
Nie do końca – on jest doskonałą osobą. Jest samą doskonałością. Że nie ma takiej szczeliny, w którą mogłaby się wcisnąć niedoskonałość.
A czy my, tacy koślawi i niedoskonali, możemy sobie w ogóle taką doskonałą doskonałość pojąć?
Jak ja sobie wyobrażam doskonałość Boga, to to jest taka pokorna doskonałość. Że nie jest taki doskonały na zasadzie, że zaraz będzie zarządzał całym interesem, tylko jest bardzo pokorny w tym. Myślę, że Bóg taki jest.
Przyznam, że dziwnie mi się rozmawia z Panem o Bogu jako kimś, czymś, co jest – elemencie namacalnej rzeczywistości… Ciekawi mnie więc, co Pan sobie myśli spotykając na swojej drodze w związku z rosnącą popularnością, z udziałem w show Mam talent. Coraz więcej takich Kub Wojewódzkich, zdeklarowanych ateuszy, niedowiarków, którzy przed księdzem uciekają z krzykiem, a do Pana nie boją się podejść i zagadnąć.
Potwierdza mi się to, co zawsze myślałem. Że choć polski katolicyzm jest często bardzo powierzchowny, to w większości ludzi w tym kraju jest wciąż pytanie o religię. Pytanie o wiarę. To nie musi być pytanie zinstytucjonalizowane, to nie musi być pytanie, na które szuka się odpowiedzi w Kościele, ale to pytanie gdzieś tam w ludziach jest. Poza grupami religijnymi nie ma raczej przypadku, żeby ludzie rozmawiali ze sobą o wierze, o Bogu, o sprawach ostatecznych.
Bo nie ma z kim rozmawiać. Ksiądz, czy nawet mnich, nie są partnerami dla tych osób, które od Kościoła są dalej, albo i nawet bardzo daleko.
To powinni być tacy świeccy, którzy będą w ten sposób rozmawiać...
Czuje się Pan takim świeckim, do rozmów o wierze, tam gdzieś na odległych rubieżach Kościoła, gdzie porządny duchowny nie ma zwyczaju się zapuszczać?
No może troszkę. To nie jest też tak, że ja chce sobie brać na barki niewiadomo jaką misję. Chciałbym najwyżej przetrzeć pewne szlaki.
Niemniej jest Pan obecnie w miejscu, w którym Pan jest. Z którego mówi Pan o sprawach duchowych, religijnych językiem, jakim się do tej pory o tym nie mówiło. Przynajmniej w Polsce. Zyskał Pan nawet – w kręgach skrajnie prawicowych niechlubny przydomek Pierwszego Popkatolika RP...
Niesprawiedliwie zresztą. Nie jestem popkatolikiem. Natomiast próbuję stworzyć język popteologiczny, czyli popularny język do rozmów o wierze. Popularny to znaczy taki, który ludzie zrozumieją. Który nie majstruje przy fundamencie, tylko zmienia formę. Nie mówi, że ten cukierek jest niesmaczny, czy bez sensu, tylko przepakowuje go w inny papierek. W papierek, w którym może zainteresować także inną grupę ludzi.
Papierek ten czasem może budzić kontrowersje. Pisze Pan w swoich felietonach np. z sympatią o Dexterze – serialu o psychopacie. Czy porządnemu katolikowi przystoi zachłystywać się tragikomedią widzianą z perspektywy seryjnego mordercy? Co z „Nie zabijaj”?
Bez przesady, nie jesteśmy jakimiś bladymi amebami jako chrześcijanie. Dexter to po prostu dobry serial z dobrze napisaną psychologicznie postacią. Nie jest to film sławiący zabijanie jako takie. On pokazuje kawałek rzeczywistości i daje do myślenia. Tak samo jak moje dwa absolutne hity: Dr House i Sześć stóp pod ziemią. To są rzeczy ostre, mocne i zmuszające do refleksji. Taki Dr House dokonuje np. również nie zawsze chrześcijańskich wyborów: narkotyzuje się, namawia do aborcji, próbuje dawać łapówki, chce przelecieć siedemnastolatkę...
No ale czy to po chrześcijańsku lubić takiego bohatera?
Nie popadajmy w paranoję. To nie jest tak, że chrześcijanie mają oglądać tylko filmy o świętych i męczennikach. Nie jesteśmy przecież idiotami. A oglądamy takie rzeczy nie po to, aby je naśladować, ale po to, aby się czegoś dowiedzieć.
A co na to Kościół?
Kościół nie jest neurotyczną starszą panią, która widzi we wszystkim obrazę, zgorszenie i zagrożenie. To Kościół nie lęku, lecz nadziei. I nie jest od tego, aby oceniał wszystko z punktu widzenia moralności chrześcijańskiej. A Pani by chciała, żeby trząsł się nad najdrobniejszym przejawem popkultury i stawiał pieczątki: Zgodne lub Niezgodne?
Nie to, że bym chciała. Mimo wszystko mam czasem wrażenie, że Kościół lubi się takimi rzeczami zajmować. Np. dopatrywać pogańskich, niebezpiecznych treści w Harrym Potterze. Czy to może jest jakiś inny Kościół, o którym mówimy?
Kościół jest jeden – katolicki i powszechny. I szalenie przez to też różnorodny przy wspólnych podstawach. Mieści się w nim i Ojciec Rydzyk i inne, czasem kontrowersyjne postaci, mimo, że mówią różne dziwne rzeczy… ja też się w nim mieszczę, bardzo dobrze, ze wszystkimi kończynami, głową i jęzorem.
*
Szymon Hołownia, ur. się w 1976 r. w Białymstoku. Dziennikarz i publicysta zajmujący się tematyką religijną. Współpracował z wieloma redakcjami prasowymi, prowadził w TVP1 program "Po prostu pytam". Obecnie publicysta Newsweek Polska i dyrektor programowy Religia tv. Laureat nagrody Ślad im. bp. Jana Chrapka 2007 i nagrody Grand Press 2006 w kategorii wywiad. Autor książek "Kościół dla średniozaawansowanych", "Tabletki z krzyżykiem", zbioru wywiadów "Ludzie na walizkach".
Nowy Świat z okien Harvardu
[rozmowa z Le Van*]
- Jak taka mała, polska Wietnamka dostała się na najlepszą uczelnię świata?
- Sama nie wiem. Jak 1 kwietnia otrzymałam list z zawiadomieniem o przyjęciu mnie na Harvard i przydzieleniu mi stypendium w wysokości 48 tys. dolarów rocznie, to myślałam, że to żart primaaprilisowy...
- A potem?
- A potem byłam bardzo, bardzo szczęśliwa. I tak mi już zostało.
- Co było najtrudniejsze?
- Aplikowanie na amerykańskie uczelnie jest w ogóle szalenie skomplikowane i męczące. Tak samo szukanie informacji na ten temat. Żeby zorientować się w temacie, siedziałam w internecie całe poprzednie wakacje.
- Od czego najlepiej zacząć?
- Dobrym miejscem na początek poszukiwań jest Fundacja Fulbrighta w Warszawie (ul. Nowy Świat 4). A z miejsc internetowych bez wątpienia strona
www.collegeboard.com. Ważne żeby nie zniechęcać się tysiącami linków i odnośników, tylko metodycznie przez to wszystko przechodzić. Z cierpliwością.
- Jak wyglądało Twoje gromadzenie dokumentów?
- Musiałam zdać test SAT, coś w rodzaju amerykańskiej matury.
SAT składa się z części językowej i matematycznej. Ta językowa, nawet przy bardzo dobrej znajomości angielskiego, jest trudna. Trzeba napisać wypracowanie i odpowiedzieć na pytania do tekstu. Słówka, które się tam pojawiają, są bardzo rzadkie. Część matematyczna jest banalnie prosta i poradziłby sobie z nią przeciętny uczeń II klasy szkoły średniej.
- I to wystarcza jako potwierdzenie znajomości angielskiego?
- Zależy. Na ogół trzeba mieć jeszcze zdanego TOEFLa. Popularne u nas certyfikaty brytyjskie jak FCE, CAE nie są uznawane. W moim przypadku było tak, że w liceum wykładowym językiem był angielski, więc zwolniono mnie z wymogu dostarczenia TOEFLa, ale to już trzeba załatwiać indywidualnie z uczelnią.
- Czego jeszcze wymagano na Harvardzie?
- Na wszystkie uczelnie trzeba dostarczyć jedną lub dwie rekomendacje od nauczycieli. I nie wiesz, co tam ci napiszą, bo są one bezpośrednio wysyłane ze szkoły. Trzeba też wysłać oceny z ostatniego semestru.
No i napisać jeden lub dwa eseje - czasem na temat zadany przez uczelnię, czasem na zupełnie dowolny. Jest to bardzo ważna część aplikacji, gdyż tu możesz pokazać się z trochę innej strony. Możesz opowiedzieć, czym się interesujesz, jakie masz pomysły na przyszłość, jakim jesteś człowiekiem. Ludzi z dobrymi stopniami na najlepsze uczelnie jest multum. Tu chodzi o to, aby się wyróżnić i przekonać komisję, że właśnie ty wniesiesz jakieś nowe wartości w życie uczelni.
- I o czym był Twój esej, który musiał zachwycić komisję?
- Pisałam o sobie jako Wietnamce mieszkającej od piątego roku życia w Polsce i o związanych z tym doświadczeniach. Pisałam też o mojej aktywności na rzecz wietnamskiej społeczności, o tym, jak poprzez wieloletni udział w działalności tradycyjnego, folklorystycznego zespołu wietnamskiego propaguję tę kulturę tutaj. Starałam się pokazać siebie jako osobę ciekawą właśnie przez kontekst tak różnych kultur, w których wyrosłam i które w jakiś sposób spajają się, przenikają w mojej osobie.
- A co ma zrobić ktoś, kto nie ma tak ciekawego pochodzenia?
- W tym eseju nie chodzi o to, aby się maksymalnie wyróżniać, tylko umieć dobrze sprzedać to, kim się jest.
- Czy ktoś sprawdzał Ci esej pod względem poprawności językowej?
- Nie. Myślę, że jak ktoś ubiega się o przyjęcie na dobrą, amerykańską uczelnię, to nie robi już błędów gramatycznych czy ortograficznych. Błędy leksykalne są natomiast, jak podejrzewam, dopuszczalne w esejach obcokrajowców.
- Przy okazji, gdzie tak dobrze nauczyłaś się języka?
- W szkole. Nigdy nie wyjeżdżałam na kursy do krajów anglojęzycznych. Na pewno świetnym patentem na naukę jest szkoła z międzynarodową maturą, jak Kopernik, gdzie wszystkiego uczyliśmy się po angielsku.
- Najlepsze uczelnie w Stanach, te z tzw. Ligi Bluszczowej przeprowadzają także rozmowy z kandydatami.
- Tak. Harvard ma listę swoich absolwentów w każdym kraju, do których można się zgłaszać na rozmowę kwalifikacyjną. Odbywa się ona w języku angielskim. Potem absolwenci opisują swoje wrażenia i przemyślenia na temat kandydata i wysyłają do uczelni. Mój interlokutor był prawnikiem, Amerykaninem. Pytania zadawał raczej sztampowe, typu: dlaczego Harvard?, co zamierzam robić w przyszłości? Ciekawie było jedynie wtedy, kiedy weszliśmy na temat konfliktu amerykańsko-wietnamskiego...
- Może to faktycznie sztampowe pytanie, ale dlaczego zdecydowałaś się na Harvard?
- Byłam zdeterminowana, żeby jechać do Stanów. Chciałam poznawać świat - Nowy Świat i wyjechać z Polski, gdzie szanse na dobrą pracę, zwłaszcza dla kogoś z azjatyckim pochodzeniem, są raczej średnie. Myślałam realistycznie, że dostanę się do jakiegoś college'u, czy państwowego uniwersytetu, ale postanowiłam mimo wszystko zapukać także do drzwi tych najlepszych uczelni. Cieszyło mnie też samo składanie aplikacji, bo wiedziałam, że tam w Harvardzie to czytają i wiedzą, że jest w Polsce taka osoba jak ja.
- Łatwo było zdobyć stypendium?
- Harvard nie był jedyną uczelnią, na którą składałam papiery. Było ich dziesięć w Stanach i trzy w Wielkiej Brytanii. Dostałam się wszędzie, ale nigdzie nie zaproponowano mi takich warunków finansowych, jak na Harvardzie. Im bardzo zależy na studentach z zagranicy, starają się stworzyć klimat wielokulturowy. Dlatego, jak już kogoś wybiorą, to oferują mu bardzo hojne stypendia. Mnie zwolnili z czesnego i dali środki na całkowite utrzymanie i odzież zimową. Bo teoretycznie jestem Wietnamką i takie mam obywatelstwo, a w Wietnamie nie ma w ogóle zimy.
- Dzięki za rozmowę i powodzenia w Nowym Świecie!
*
Le Van to maturzystka AD 2009, która rozpoczęła studia na Harvardzie
Cel jest wspólny
[wywiad z Carmen Ruffer*]
Po pierwsze - dziękujemy za inspirację. Bo to właśnie pod wrażeniem niemieckiego "Girl's Day" po raz pierwszy pomyśleliśmy o zorganizowaniu akcji promującej studia techniczne wśród dziewczyn w Polsce. Ciekawi mnie, co Was z kolei zainspirowało. Jakie były początki inicjatywy "Girl's Day" w Bielefeld a potem w całych Niemczech?
Pierwsze impulsy przyszły z sieci kobiet związanych z naukami technicznymi. Im z kolei kierunek działania podpowiedziała amerykańska akcja "Take-Our-Daughters-To-Work-Day", w ramach której uczennice zwalniane były z zajęć szkolnych aby towarzyszyć ojcom w ich dniu pracy. Jednak w odróżnieniu od amerykańskiego wzorca, nasza akcja koncentruje się wyłącznie na zawodach technicznych i bliskich technice oraz na temacie kobiet jako przedsiębiorców i liderów w miejscu pracy.
A jak powstała sama nazwa - "Girl's Day"?
Nazwę wybierały spośród naszych propozycji dziewczyny w wieku 10-15 lat. "Girl's Day" - krótka i lekka - najbardziej przypadła im do gustu.
W tym roku odbędzie się już ósma edycja "Girl's Day". Co do tej pory udało się osiągnąć?
Liczba studentek pierwszego roku na uczelniach technicznych wzrosła w tym czasie o 13 proc., także w przypadku najtrudniejszych studiów - tych związanych z elektroniką oraz obróbką metali. Uważam to za nasz wielki sukces! Ponad 4 proc. dziewczynek od klasy piątej wzwyż deklaruje, że myśli w przyszłości o praktyce w instytucji, którą poznały w trakcie "Girl's Day". Część instytucji badawczych i przedsiębiorstw już teraz zatrudnia uczestniczki poprzednich edycji. Jak widać, osiągnięć jest sporo, ale mamy jeszcze wiele do zrobienia. W dalszym ciągu połowa wszystkich dziewcząt wybiera zawód spośród grupy dziesięciu - głównie opiekuńczych - wśród których nie ma zawodów technicznych. Chcemy to zmienić.
Czy "Girl's Day" jest inicjatywą feministyczną?
My widzimy go raczej jako inicjatywę, przy której angażują się różnorodne grupy społeczne w celu wspierania politycznego celu równości szans. Obok organizacji typowo kobiecych pomagają nam prestiżowe stowarzyszenia związane z gospodarką, biznesem i związkami zawodowymi. Wspiera go też Ministerstwo Edukacji i Nauki, Ministerstwo Spraw Społecznych, zaangażowane są także środki Europejskiego Funduszu Socjalnego. Dlatego myślę, że postrzeganie "Girl's Day" jako inicjatywy feministycznej mocno zawęża perspektywę i nie oddaje jednoczącego charakteru tej akcji.
Z jakim przyjęciem spotkał się pierwszy "Girl's Day"? Czy idea zachęcania dziewczyn do zawodów technicznych została od razu zrozumiana i zaakceptowana?
Miały miejsce, rzecz jasna, liczne dyskusje. Nie wszyscy od początku w stu procentach akceptowali nasz sposób myślenia. Sporo cierpliwości wymagało zwłaszcza przekonanie samych szkół średnich. Ale każdy kolejny "Girl's Day" przełamywał kolejne lody - przy tej okazji nie tylko dziewczynki, ale też nauczyciele i dyrektorzy szkół czegoś się uczyli. Generalnie trzeba jednak podkreślić, że idea "Girl's Day", ku naszemu zdziwieniu, spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem. Wiele drzwi od początku było otwartych. Odzew instytucji przyjmujących dziewczynki jest od lat bardzo duży, a media wręcz zachłystują się informacjami o naszym projekcie.
Jakie jest najtrudniejsze pytanie, jakie zadają wam dziennikarze?
Dziennikarze często pytają nas o miejsce chłopców w tym wszystkim - co oni mają oni robić w trakcie "Girl's Day". Od początku akcji radziłyśmy więc, jak sensownie zorganizować im czas, aby mogli oni poszerzyć swoje kompetencje społeczne i poznać nowe zawody. Od 2005 działa w Niemczech akcja "Neue Wege fur Jungs" (Nowe drogi dla chłopaków). Wspiera ona chłopców w poszerzaniu ich spektrum wyboru o zawody tradycyjnie postrzegana jako kobiece - opiekuńcze, społeczne. Tak jak są dziewczynki, które nie idą na studia techniczne, bo nie są do tego specjalnie zachęcane, a sprawdziłby się tam świetnie, tak samo istnieją chłopcy - urodzeni nauczyciele, pielęgniarze, pedagodzy, którzy mijają się z powołaniem, bo zawody te im samym i ich środowisku wydają się niedostatecznie "męskie".
Czy "Girl's Day" ma już swoje stałe miejsce w świadomości społecznej - i w kalendarzu wydarzeń eduakcyjnych?
Tak, w ostatanich latach "Girl's Day" ku naszej satysfakcji w dużym stopniu stał się jednym z filarów procesu orientacji zawodowej dziewcząt. Świetne jest to, że dziewczynki od piątej klasy w górę mogą co roku powtarzać to doświadczenie, aż do matury. I dzięki temu mają możliwość poznania różnorodnych dziedzin nauk technicznych, rozmaitych instytucji i, w konsekwencji, dokonania lepszego, bardziej świadomego wyboru zawodu.
Co uważacie za swój największy sukces?
Naszym największym sukcesem i radością są młode kobiety, które dzięki naszej akcji znalazły dla siebie insirujący i rozwojowy zawód. Jest ich w tej chwili już bardzo dużo. Dzięki "Girl's Day" zrozumiały, że są mile widziane na uczelniach technicznych i w przedsiębiorstwach związanych z branżą, nawet jeżeli w większości przeważają tam w tej chwili mężczyźni. Dla części z nich zawód inżyniera stał się zawodem marzeń. Wiele firm zaczęło też doceniać kobiety jako współpracowniczki i więcej ich zatrudniać. Dzięki takim akcjom jak "Girl's Day" zmienia się kultura przedsiębiorstw, promując w większym stopniu różnorodność i równouprawnienie.
W jakim kierunku akcja Wasza będzie się rozwijać? Jakie macie plany na najbliższą przyszłość?
Chcemy w większym niż dotychczas stopniu skupić się na rodzicach. Oni odgrywają przecież ogromną rolę w procesie orientacji zawodowej młodych kobiet. Bardzo ważne jest więc ich podejście do problemu. Chciałybyśmy także powtorzyć europejski konkurs dla Dziewczyn - Wynalazców. W pierszej edycji konkursu "Wizja 2027 - Odkryj swoją przyszłość" młode uczestniczki mówiły o swoich pomysłach na wynalazki techniczne, które mają za zadanie uczynić nasze życie piękniejszym, łatwiejszym i bardziej ekologicznym, jak np. pokój, który sam się sprząta, alternatywne typy silnika, czy nowy rodzaj przyjaznego środowisku kapsla. Ich niezwykła kreatywność zrobiła na nas ogromne wrażenie.
Jak daleko sięgają wpływy "Girl's Day" poza granice Niemiec?
"Girl's Day" organizowany jest także w Luksemburgu, w Holandii i w Austrii. Podobne akcje mają miejsce także w Szwajcarii, w Lichtensteinie a wkrótce także w Hiszpanii. Niezależnie od szyldu, pod jakim akcje się odbywają i ich narodowej specyfiki, naszym wspólnym celem jest informowanie dziewcząt o szerokim spektrum dostępnych im zawodów oraz uwalnianie ich wyboru od obciążenia tradycyjnego podejścia do podziału ról w społeczeństwie.
Słowo do polskiej akcji "Dziewczyny na politechniki" tuż przed startem?
Życzymy wszystkim uczelniom biorącym udział w akcji, Fundacji "Perspektywy" i przede wszystkim polskim dziewczynom, dla których akcja ta jest przeznaczona wszystkiego najlepszego, wielu sukcesów i dobrych inspiracji. I do dziewczyn jeszcze: nie dajcie sobie wmówić, że są jakieś ograniczenia, odważnie sięgajcie po to, co sobie tylko wymarzycie. Świat stoi przed Wami otworem.
Dziękuję za słowa otuchy i rozmowę.
*
Carmen Ruffer jest kierowniczką niemieckiej inicjatywy "Girl's Day - Maedchen Zukunftstag". Niemiecki "Girl's Day - Maedchen Zukunftstag" (dzień przyszłości dziewcząt) organizowany jest od 2001 roku. Od akcji Dziewczyny na politechniki! różni się tym, że oprócz uczelni technicznych Dzień Otwarty w jego ramach organizują także przedsiębiorstwa z branż technicznych i instytucje badawcze. Do tej pory wzięło w nim udział ponad 650 tysięcy uczennic szkół średnich. Gościło je ponad 8 tysięcy instytucji. Inicjatywa ta wspierana jest przez liczne instytucje państwowe i prywatne, m.in.: Ministerstwo Edukacji i Nauki, Ministerstwo Spraw Społecznych oraz Unię Europejską. Projekt kordynowany jest przez Verein Kompetenzzentrum Technik-Diversity-Chancengleichheit, z centralą w Bielefeld, oraz 300 regionalnych kół roboczych w całym kraju. W tym roku "Girl's Day" odbędzie się 24 kwietnia.
