Jestem kibicem Legii. Od pierwszych klas szkoły podstawowej, a więc od z górą 20 lat. Wiem, że w moim wieku

i na moim stanowisku

nie powinienem mówić tego tak wprost i bezpośrednio, ale dla jasności tego krótkiego wywodu muszę to zrobić.
Otóż wczoraj podczas transmisji meczu Panathinaikos-Wisła przeżyłem swoistą dwoistość emocji. Coś w rodzaju sportowego i kibicowskiego rozdwojenia jaźni.
Z jednej strony kibicowałem Wiśle. Z oczywistych powodów: że to Polacy, że reprezentują nasz kraj, że polskiego zespołu nie było w Lidze Mistrzów od bardzo dawna, że w pierwszym meczu byli lepsi od Greków i awans byłby zasłużony gdyby tak zagrali i w drugim meczu itd. itp.
Natomiast z drugiej strony zżyty - jako kibic Legii - przez wiele wiele lat ze złymi emocjami związanymi z Wisłą - może trochę podświadomie, może trochę w niekontrolowany sposób - co i raz "łapałem się" na poczuciu satysfakcji, że Grecy krakusom (wczoraj zasłużenie) dokopują.
Nie były te stany woli (?) emocji (?) nazbyt zracjonalizowane (np. kibic Legii mógłby być za Grekami ze względu na duże pieniądze i liczne wzmocnienia Wisły, z którymi wiązałby sią awans krakowian), lecz raczej właśnie odczuwane czy przeżywane.
Zaiste dziwna radość ogarniała mnie po każdym golu - i dla Wisły i dla Panathinaikosu. Tyle, że większe wyrzuty sumienia miałem cztery razy częściej niż mniejsze.
Tak sobie myślę, że dojrzały, ustatkowany i poważny obywatel

walczył wczoraj we mnie z chłopakiem z Muranowa

(tam właśnie, w dystrykcie tradycyjnie "legijnym" i "antypolonijnym", się wychowałem).